Idą nowi motorowi, rozruch dostają nowe myśli

Wrzesień uchodzi w pewnych kręgach za nieprzyjemny miesiąc. Jedni wracają do szkoły, inni bardzo się starają, by w październiku było do czego wracać. Bywało, ze zaliczałem się do tych pierwszych (kto nie?), a potem i do drugich. Przyszedł jednak wrzesień 2010 i ta klasyfikacja przestała wystarczać.

Niełatwo jest wrócić do nauki (czy przynajmniej chodzenia na wykłady) po trzech miesiącach przerwy, nawet jeśli przedmiotem nauki ma być to, co stanowi przedmiot wieloletniej pasji. Wszak rozmaite doświadczenia zdołały już jasno dać do zrozumienia, że to, co z perspektywy pasjonata wciąga, przy podejściu profesjonalisty może wręcz odpychać. Kurs dla kandydatów na motorniczych taki zły na szczęście nie jest. O ile część teoretyczna nie pogardziłaby jakąś reformą na poziomie przynajmniej rozporządzenia „ministra właściwego dla spraw transportu” (kto w ogóle wymyślił, że motorniczy nie potrzebuje prawa jazdy kategorii B, co w konsekwencji wymusza ponowne wykładanie dobrze już znanych przepisów, znaków drogowych i zasad?), to narzekać na nią nie ma sensu. Być musi w kształcie mniej więcej takim jakim jest i jej zmiana nie wchodzi w grę. A że nikt nie bije linijką po łapach, nie wzywa do tablicy, zaś uczęszczanie nań lęku, ataków ADHD, ani instynktu wagarowicza nie wyzwala, całość jest do przejścia. Tym bardziej, że to już wszyscy obecni kursanci mają za sobą (jeśli któryś z młodszych czytelników jeszcze tego nie rozumie, spieszę z wyjaśnieniami, że patrząc z perspektywy lat, czasy edukacji szkolnej wcale nie wyglądają tak źle jak to bywało na linii frontu). No i przyszły jazdy. A jazdy przywiozły refleksje (nie, nie takie na czołowej szybie, co to wiatrówki przez nie wycofali).

Niby wiem co i jak. Niby wiem, jak użytkownicy dróg elastycznie podchodzą do pojazdów sztywno sunących po szynach. Wiem też ile problemów sprawiają wagony, na których w pierwszej kolejności przychodzi mi się szkolić. Niby nie powinno mnie wiele zaskoczyć. A jednak zaskakuje. Wszystko.

Podobno jesień to okres o tyle dobry na szkolenie, że na dobry początek jeżdżę w ekstremalnych warunkach. Opadająca mgła, przymrozki, poranna rosa i liście, które nie mając co ze sobą zrobić, znajdują ukojenie akurat pod kołami tramwajów. Rezultat może być taki, że skład stopiątek na takiej np. Alei 3 maja z prędkości rzędu 40 km/h przy awaryjnym hamowaniu energię kinetyczną wytracać będzie przez 200 metrów… Żeby było jeszcze przyjemniej, już po pierwszych godzinach jazd uświadomiłem sobie, że… niekoniecznie droga hamowania musi być taka, a nie inna. Identycznie hamując, raz wylądować można w połowie przystanku, za drugim razem bez szynowych tą połową byłaby oś skrzyżowania. A tam zdaje się biją, bo ot tak wjechać mi nikt nie pozwala. A hamowanie to niejedyny problem. Trzeba jeszcze uważać na stan torowiska, sygnalizację świetlną, pieszych, kierowców, zwierzęta i nade wszystko rozmnażające się chyba przez pączkowanie przerywacze. W pierwszej chwili niezłym pomysłem wydaje się zamontowanie Fish-eye’a na okulary, żeby to wszystko na raz objąć wzrokiem.

Zachowanie innych uczestników ruchu to temat na co najmniej doktorat dla psychologa i roztrząsanie tego w jednej notce blogowej nie ma sensu, bo tematu nawet nie liźnie. Ja tylko nie wiem jak to możliwe, że mający cztery metry długości i półtorej tony masy samochód jest bardziej dostrzegany niż 27-metrowy, 34-tonowy pociąg tramwajowy i nie próbuję tego ogarnąć. Ja jestem tylko murzynem, który ma czelność ratować ludzkie życie dzwoniąc i na dodatek nie potrafi wyhamować równie zgrabnie jak wypasione be em we. Nie wiem też jak to jest, że im człowiek starszy i im bardziej zniedołężniały, to tym bardziej będzie garnął się do przechodzenia w miejscach najbardziej mu nieprzyjaznych i tu nie tylko nie próbuję zrozumieć, ale i nie chcę tego wiedzieć. Wolałbym już na starość naturalnie zejść z tego świata niż stać się takim „nieśmiertelnym” dziadkiem (a babcią wolałbym w ogóle nie zostawać) pchającym się gdzie się da.

Zdaje się, że prócz narzekania wiele nie napisałem. Przepraszam, mea culpa, zdarza się – kubeł zimnej wody na ogół nikomu nie zaszkodzi. Przyszły motorniczy ma też kilka powodów do uśmiechu. Radość z jazdy samochodem osobowym czerpałem już od ósmej-dziewiątej godziny męczenia eLki. W tramwaju zaczęło się przy pierwszej. To jest po prostu przyjemność. Kropka. Nie ma co silić się na górnolotne porównania, alegorie i przenośnie, bo nie będąc poetą omawianym na lekcjach języka polskiego w ten sposób – podlegając pod gospodarkę wolnorynkową – rozpędziłbym na cztery strony Fotozajezdni i tak skromne grono czytelników. Tramwaj frajdą jest i basta (a tu akurat parafraza się trafiła, żeby nikt nie mówił, że niżej podpisany zalicza się do literackich ignorantów). A do tej frajdy dochodzą jeszcze uśmiechy młodych przyszłych pasażerek na widok tramwajowej eLki 😉

Tyle tytułem przydługawych i tak pierwszych wrażeń. Będzie ich jeszcze cała masa, bo i masa godzin pozostała do wyjeżdżenia. Z kolei potem dawka wrażeń w jednostce czasu wzrośnie diametralnie z tytułu rozpoczęcia pracy na linii, z pasażerami. Ale o tym w następnych odcinkach.

Skrobał galeryjny programista w nowym wcieleniu,
vear

Jedna odpowiedź do wpisu “Idą nowi motorowi, rozruch dostają nowe myśli”

  • Funthomas napisał(a):

    No i przyjdzie się zmierzyć z różnymi rodzajami wagonów i mieć wreszcie wyrobioną opinię na temat różnych wagonów popartą doświadczeniem w obsłudze, a nie tylko teorią i różnymi mitami.
    Tak w ogóle to zazdroszczę Wam 😉